sobota, 16 maja 2009

Arthur Shtilman o Dawidzie Ojstrachu

Artykuł Arthura Shtilmana[1] Fenomen pośmiertnej sławy został napisany w sierpniu 2007 roku z myślą o setnej rocznicy urodzin Dawida Ojstracha. Autor na wstępie zwraca uwagę na fakt unikalności rosnącej sławy Ojstracha po śmierci, podczas, gdy imiona wielu wybitnych wirtuozów uchodzą w niepamięć. Pisze, na przykład, że dla wielu młodych skrzypków Fritz Kreisler kojarzy się jako kompozytor a nie wykonawca. Shtilman zwraca uwagę na to, iż to nie jakiś szczególny vacat na światowej estradzie stworzył fenomen Ojstracha, lecz jego osobiste walory przejawiające się w sztuce i metodyce. Autor zwraca uwagę, że „W ZSRR, kraju wielkiej mitomanii” gdzie bohaterami byli „stachanowcy” – robotnicy przemysłowi bijący rekordy wydajności pracy, Ojstrach stał się sam postacią mityczno-legendarną, co oczywiście na Zachodzie nie miało żadnego znaczenia.
Następnie autor artykułu kreśli szkic biograficzny od początkowych lat spędzonych w Odessie i Moskwie, przez pierwsze zwycięstwa na konkursach, lata Wielkiego Terroru (Praktycznie od 1935 roku. Shtilman opisuje strach, jaki towarzyszył także i wielkiemu mistrzowi skrzypiec, kiedy to „znikali” nagle jego sąsiedzi a on sam nie spał nocą, nasłuchując czy nie jedzie winda z ludźmi gotowymi jego zaaresztować[2]. Przy okazji autor polemizuje z tezą, jakoby Wielki Terror oszczędził muzyków). Wreszcie Shtilman przechodzi do okresu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, antyfaszystowskich radiowych wieców, spotkań organizowanych przez ludzi pochodzenia żydowskiego, w tym Ojstracha. Dopiero po wojnie okazało się, że nazwa еврейский, czyli żydowski, nadawana wówczas tym dzielnym organizacjom była niejako wyrokiem podczas słynnej fali prześladowań a ci, często genialni ludzie byli nazwani „szpiegami antysowieckimi” i „przestępcami”. Autor zwraca uwagę, w jak wielkim niebezpieczeństwie pozostawał w latach 1949-50 Ojstrach i podkreśla, że odpowiedzią na zagrożenie była dla Ojstracha wytężona praca[3].
Podrozdział „Żywa legenda – Dawid Ojstrach na estradzie” dotyczy m.in. brzmienia ojstrachowskich instrumentów. Pisze Shtilman, że skrzypce Ojstracha brzmiały niczym grupa trębaczy-wirtuozów – tak krystalicznie czysto, wyraźnie i dźwięcznie brzmiały uroczyste akordy Poloneza Wieniawskiego. Wolniejsze epizody były przepiękne, poruszające, ujawniały wrażliwe frazownie, elegancję i wyśmienity smak. W tych latach (powojennych) Ojstrach grał na Stradivariusie z państwowej kolekcji, niegdyś należącym do księcia Jusupowa. Nazywano więc ten instrument „Jusupowskim”. Autor pisze, że brzmiał on świetnie w kameralnych warunkach, ale nie koniecznie w dużej koncertowej sali. Wkrótce po wojnie do państwowej kolekcji trafiły „zdobyczne” niemieckie skrzypce, na temat których różne były opinie. Jedni uważali, że to też jest instrument Stradivariego, inni, że jest to kopia autorstwa Francuza Villoma, który wykonywał znakomite kopie skrzypiec Stradivariego i Guarneriego. Dawid Ojstrach zaczął grać na tym instrumencie. Dźwięk jego był znacznie silniejszy, niż w przypadku „Jusupowskiego”. W 1955 roku w USA stał się właścicielem pierwszego swojego Stradivariusa a w 1966 następnego Stradivariusa z 1705 roku, na którym grał do końca życia.
Shtilman zwraca uwagę, iż lata powojenne były szczególnie płodne w artystycznej biografii Mistrza. Autor pisze zarówno o powszechnie znanych wydarzeniach, podróżach, premierowych wykonaniach (np. koncertu Chaczaturiana), ale też nie stroni od podejrzeń, że władze szykowały „zamiennika” dla Dawida Fiodorowicza (choćby w związku z oskarżeniami w ramach antysemickiej nagonki). Miał nim być utalentowany skrzypek Igor Biezrodnyj. W końcu nic z tego nie wyszło. Odwilż w stosunkach międzynarodowych sprawiła, że Ojstrach mógł podbić świat. Autor artykułu przytacza entuzjastyczne recenzje, m.in. z debiutu skrzypka Carnegie Hall.
Bardzo ciekawy jest wywiad, jaki w 1994 Shtilman przeprowadził, z Wiktorem Danczenko, swoim kolegą ze studiów a wówczas profesorem konserwatorium w Baltimore i Curtis Institute w Filadelfii. Które z cech – pyta Shtilman – wydają się dzisiaj szczególnie silne u Ojstracha? – (…) Miał fantastyczną i bezbłędną lewą rękę. Z bliska nie było widać, że ona „pracuje”. Na lekcji ze mną zagrał wstęp do 4-go koncertu Vieuxtemps – pierwsze pasaże wstępu. Grał je naturalnymi dźwiękami, bez flażoletów, krystalicznie czysto i bezbłędnie – wprost doskonale! Było takie wrażenie, że jego lewa ręka w ogóle się nie porusza, wszystko było w jej zasięgu, nawet duże interwały, np. decymowe. Wydawało się, że to są po prostu oktawy. Miał niewielkie ręce, szczególnie lewa była wyjątkowo dostosowana do instrumentu. Wibracja była u niego bardzo piękna, jak gdyby specjalnie realizowana na jego potrzeby, bardzo autorska, można powiedzieć. To był ideał lewej ręki – absolutne wyczucie gryfu. Prawa ręka obdarzona była niezwykłą sprawnością w skokach ruchu smyczka. Po prostu, lepiej się nie zdarza. Nie czuł się zbyt komfortowo w wolnym ruchu smyczka, wtedy gdy trzeba go było opierać całym ciężarem „w strunę”. Jednak, gdy samopoczucie na koncercie mu pozwalało, wyciągał długie wartości bez zmiany smyczka, jak na przykład w końcu 2-giej części Koncertu Brahmsa. Pozostaje jednak faktem, że poczucia „wchodzenia w strunę” nie posiadał. Za to dla kontaktu ze struną wykorzystywał zjawisko nadmiernej prędkości ruchu smyczka. Było to nietypowe podejście, różniące się od klasycznej szkoły, która wymagała stałego dokładnego przylegania smyczka do struny podczas trwania wolnego ruchu. Nie znam drugiego takiego skrzypka, który, podobnie jak Ojstrach, tak często wykorzystywał by nadmierną ilość smyczka. Przy czym, metoda jego instrumentalizmu zawsze była podporządkowana interesom muzyki. Tę metodę stosowało wielu skrzypków, jako jeden ze środków wyrazu, jednak zasługą Ojstracha jest to, że, czując się niepewnie w wolnym ruchu smyczka, sam wcześnie znalazł sposób, jak osiągnąć zamierzone efekty.
Swój artykuł kończy Shtilman uwagami na temat tego, czym jest dzisiaj spuścizna Ojstracha. Zauważa, że nie jest ona czymś martwym. Wręcz przeciwnie, na Ojstrachu wzorują się nowe pokolenia skrzypków, przy czym dochodzi nawet do pewnej przesady. Autor artykułu przytacza przykład skrzypka, który naśladował Ojstracha zachowaniem na estradzie koncertowej, dosłownie kopiując jego ruchy. Nie zmienia to faktu, że na tle pozostałych wirtuozów 20-ego wieku fenomen Ojstracha jest wyjątkiem. Pozostaje wrażenie, że Arthur Shtilman pragnąłby przywrócić pamięć i innych wielkich mistrzów. Wymienia tu m.in. Kreislera, Heifetza, Gubermana, Szerynga. A może to tak właśnie jest, że dezaktualizują się style, szkoły, tylko pozostaje pamięć…


Lech Koczywąs


Źródło:
http://berkovich-zametki.com/2007/Starina/Nomer5/Shtilman1.htm



[1] Arthur Shtilman, skrzypek, ur. w 1935 r. w Moskwie w rodzinie z muzycznymi tradycjami. Absolwent Konserwatorium moskiewskiego, pierwszy wykonawca 2-go Koncertu skrzypcowego Beli Bartoka, laureat konkursów pamięci Leo Weinera i Beli Bartoka. Od 1979 r. w USA. W latach 1980-2003 skrzypek orkiestry Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Po zakończeniu pracy w MET skupił się na działalności publicystycznej i pisarskiej.
[2] Stalin w stosunku do ludzi kultury prowadził skrajnie nieobliczalną politykę. Kierował się swoimi upodobaniami, drobnomieszczańskim gustem. Bardzo zazdrosny o konkurencję w panteonie sławy, ściśle reglamentował jej zakres. Jak stwierdził Siergiej Powarcew w swojej pracy o losie Izaaka Babla, dyktatorowi wystarczyło jak gdyby mieć „po jednym” przedstawicielu na „Olimpie” i to, być może, tłumaczy dlaczego Szostakowicz (powodów do jego aresztu, który w końcu nie nastąpił, było aż nadto i dotyczą one nie tylko zarzutów o formalizm) a także „kosmopolityczny” Ojstrach byli „dumą ludzi radzieckich” do końca dni swoich. Gorzej powiodło się ludziom pióra.
[3] Przypomina w tym swojego przyjaciela Dymitra Szostakowicza, który na zagrożenie odpowiadał wzmożonym wysiłkiem twórczym, niezależnie od kondycji psycho-fizycznej.

Brak komentarzy: