wtorek, 28 października 2008

niedziela, 13 lipca 2008

(...)

Jakoś się jego wrogowie pochowali (przyczaili?). Zobaczymy, co napisze "Nasz Dziennik".

piątek, 11 lipca 2008

Ludmiła Ulicka chyba wie, że najciekawsze są cudze listy. Dlatego formą swojej książki Daniel Stein, tłumacz (Даниэль Штайн, переводчик) uczyniła zbiór korespondencji. Zresztą forma jest tu mniej ważna od treści. Trzeba przyznać, że jest to zadziwiające dzieło. Budzi ambiwalentne odczucia. Bardzo nawet skrajne. Autorka w ostatnich słowach posłowia prosi, aby wybaczyć jej radykalizm stwierdzeń, poglądów, i że ma nadzieję, że praca stanie się zachętą do osobistej odpowiedzialności w sprawach wiary i życia a nie będzie służyć zgorszeniu. Trzeba przyznać, że spełnienie nadziei Ludmiły Ulickiej nie jest proste i proste być nie może. Na własne jej życzenie, zresztą. Próba zbudowania koherencji rozbitego świata za pomocą jednej książki nie może się udać. To nawet nie było pewnie zamiarem pisarki, której trud można uznać za osobisty krzyk wyznania wiary w ludzką wspólnotę. Wychowany na dwudziestowiecznych ideologiach czytelnik doznaje objawienia: te światy, które wydawały się całkowicie oddzielone od siebie (np. komunizm i chrześcijaństwo) w ludzkich losach, nawróceniach zbliżają się (to jest pewien „efekt uboczny” kodu Ulickiej) Otrzymujemy historię okrutnego wieku w nowej wersji, jak gdyby – futurologicznej. W tle owej historii jest Holocaust, historia, którą Brat Daniel opowiada na spotkaniach z uczniami. Trzeba przyznać, że wspomnienia tych, którzy przeżyli mają w sobie coś „nierealnego” – czytając je, pytamy się: jak to możliwe, aby człowiek mógł doświadczyć tego wszystkiego? Życie jest tu przedstawione jak ruletka...Daniel Stein (Oswald Rufeisen, Żyd, urodzony koło Oświęcimia, potem ksiądz katolicki, karmelita), balansuje w czasie wojny na niezwykle cienkiej lince życia i śmierci a ginie w wypadku samochodowym w 1998 roku na pustynnych drogach Ziemi Świętej (sam ponoć nie lubił tego określenia, twierdząc, że ziemia nie może być święta, uświęcają ją jedynie ludzie). W czasie wojny trafia na Białoruś do miasteczka Mir (w książce jest to M-sk), następnie do leśnego getto w Czarnej Puszczy. Pracuje jako tłumacz na gestapo (tak jest w książce Ulickiej. W Wikipedii w haśle „Daniel Rufeisen” nie ma o tym ani słowa).Jego szefem jest major Reingold, który odnosi się do niego bardzo dobrze, nie podejrzewając nawet, że nie jest on Polakiem. To z początku budzi wewnętrzny moralny sprzeciw u czytelnika, który ma świadomość, co się kryło za słowem „gestapo”, ale to właśnie Daniel, ryzykując życiem, ostrzega przed likwidacją mieszkańców Puszczy. Ludmiła Ulicka jak gdyby wprowadza motyw „dobrego Niemca” (co prawda jaka to „dobroć”...) idąc tropem już przedstawionego motywu (Oskar Schindler, Wilhelm Hosenfeld z „Pianisty”).
Po wojnie trafia do Izraela, który wita go jako bohatera wojny, ale nie chce przyjąć na mocy prawa imigracyjnego. Oznacza to początek kłopotów Daniela Steina z państwem Izrael. Nie to jednak jest kluczową sprawą.
Jako karmelita działa w klasztorze Stella Maris, ale tworzy własną wspólnotę parafialną, w której liturgię mniej więcej katolicką odprawia się po hebrajsku. Do wspólnoty trafiają konwertyci, Arabowie, Polacy. Zakłada ośrodek opieki dla ludzi starych. Dokonuje teologicznej szarży: kwestionuje znaczenie Świętej Trójcy, jako „hellenistycznej naleciałości”. Przyjeżdża do Rzymu. W bazylice św. Piotra spotyka go Stanisław Dziwisz, który przekazuje mu zaproszenie od Jana Pawła II (którego Daniel znał z okresu pobytu w Krakowie) na kolację – dysputę. Spotyka się też z przyszłym papieżem, przewodniczącym kongregacji do spraw doktryny wiary - Josephem Ratzingerem, z którym faktycznie ma o czym porozmawiać...Przypomina to trochę czasy Średniowiecza, kiedy pielgrzymowano w celu odbycia ważnych dysput. Brat Daniel ma własną wizję Kościoła, zakorzenionego w swoich źródłach. Jest bardzo krytyczny w stosunku do wielkich instytucji religijnych. To wszystko doprowadza go do zakazu sprawowania liturgii, o czym nigdy już się nie dowie, ponieważ ginie, zanim list generała karmelitów do niego dotrze...W tym momencie czytelnik ma dziwne odczucia...Z jednej strony nie może się dziwić, z drugiej, powstaje wrażenie ogromnego kontrastu między suchym komunikatem dokumentu a prawdziwym życiem człowieka.
To jest książka o Pięćdziesiątnicy, o misji tłumacza, który widząc, jak świat jest rozdarty podejmuje się beznadziejnego pośrednictwa. Odbywa się ono, niestety, trochę kosztem wschodniego chrześcijaństwa. Dla prawosławnego czytelnika może to być przykre i traumatyczne. Pisząc i wydając tę książkę w Rosji, Ludmiła Ulicka dokonała z jednej strony prowokacji, z drugiej zaś odpowiedziała na głód daremnej, póki co, jedności ludzi. Rozpoznajemy chrystianistyczny kod Ulickiej: wszyscy ludzie są braćmi a najważniejsze jest przykazanie miłości, które nakazuje szacunek dla każdego – mamy w powieści i postać homoseksualisty, i dziecka z syndromem Downa. Zresztą umieszczenie tych osób przypomina trochę instruktaż dla niezbyt tolerancyjnego czytelnika. Tak jak gdyby mało było samej mozaiki narodowościowej.
Wspólnota Steina, „kościół Jakubowy” rozpadła się...Ale pozostaje wieczna energia ludzkich dążeń do czegoś, co nie ma szans na spełnienie...

wtorek, 27 maja 2008

Glosa do finału konkursu Eurowizji

Bardzo mi się podobały wyniki konkursu Eurowizji. Szczególnie "sukces" Polski. To jest wprost zadziwiające, jak przegrywamy na własne życzenie. Wyszła jakaś pani (pierwszy raz ją zobaczyłem na Eurowizji) i zaprezentowała coś tak wtórnego, pozbawionego wyrazu, jakieś popłuczyny po Celin Dion, że ze wstydu przełączyłem na telewizję "Trwam", przedkładając szczere wyznania w miejsce minoderii, nudy i kiczu. Przez przypadek pani owa (o jakimś pretensjonalnym pseudonimie) znalazła się w finale konkursu, ale Europa jej (całkiem słusznie) nie doceniła. Podobnie zresztą, jak reprezentantek Niemiec, przy których, krytykowana często, kijowska "ВИА-гра" to szczyty sztuki estradowej i wokalnych umiejętności. Zupełnie dziwaczne opinie wygłaszał komentator polskiej transmisji finałowego konkursu. Wyraźnie męczył się, nie mogąc, czy nie potrafiąc wytknąć laureatom pierwszych trzech miejsc, ewidentnych błędów. W końcu udało się!Angielszczyzna Biłana pozostawiała wiele do życzenia, co komentator zauważył nie kryjąc radości. Dopadł "ruskiego"!Sam nie krył uznania dla niezłych Turków i pretensjonalnej, muzycznie bezwartościowej propozycji Bośni i Hercegowiny. Festiwal jedzie do Moskwy. Proponuję już teraz zacząć o tym myśleć. Z czymś takim, jak widzieliśmy w Belgradzie zdobyć można jedynie czas antenowy w "publicznej" polskiej telewizji. Wtórność i banał popłacają do pewnego momentu. Nawet w pop-kulturze, jak się okazuje. W związku z tym, powstaje pytanie, gdzie są ludzie, którzy potrafią z talentem napisać piosenkę, ciekawie ją zaaranżować?Dlaczego w telewizji nie istnieje nowa polska piosenka, za to mamy, niekończący się, chałturniczy przegląd tego, co było...Gdzie jest promocja energicznych (nawet Edyta Górniak wydaje się zmęczona w porównaniu z Rusłaną, albo Ani Lorak, nie mówiąc o tegoroczenej laureatce trzeciego miejsca - Greczynce). Gdzie się pochowali kompozytorzy?To wszystko nie wróży najlepiej. Najgorszą rzeczą jest jednak to, że taka sytuacja ludziom odpowiada a czytałem głosy, że to niesprawidliwy system głosowania winien jest porażce Polski na konkursie Eurowizji. Nic bardziej bzdurnego. Już wyobrażam sobie, jak po nieudanym występie w Moskwie rozlegają się głosy potępienia "wrogiej Polsce Rosji"...Kiedy wreszcie zmieni się ta idiotyczna mentalność?

czwartek, 8 maja 2008

Rozmowy

No tak, można powiedzieć, że gdyby Monika Olejnik miała tyle czasu antenowego, co Andriej Maksimow, też buy była tak spokojna i opanowana. Maksimow nigdy nie bywa poirytowany. Nie jest graczem, lecz intelektualnym partnerem rozmówcy. Widz na tym wygrywa , bo wie, że Nocny lot (Ночной полет na kanale РТР-Планета) nie jest programem rozrywkowym a okazją do myślenia. Inaczej w Kropce nad i: nie partnerstwo a gra o uzyskanie przewagi. Monika Olejnik w mistrzowski sposób posługuje się dziennikarskim stretto i accelerando po to, aby złowić gościa w sieć jego własnych niekonsekwencji i sprzeczności. Czasem to się udaje. Często -nie. Andriej Maksimow nie zastawia pułapek, nie czyha przygotowany do skoku na rozmówcę . Bez presji. Stawia ciekawe, zawsze bardzo istotne pytania jak gdyby mimochodem, powsciagając emocje, jednocześnie z ogromną znajomością tematu. Liczy się teść. U Moniki jest ona na drugim planie. Na pierwszym zaś - rywalizacja, czyli inaczej: metoda, forma. Oczywiście to ma sens, zaciekawia, ale nie zmusza do myslenia, wydaje się czasem zbyt płytkie.Andriej nie poszukuje słabych stron rozmówcy, skupia się na mocnych. Może to jest właśnie prawdziwą sztuką: umijętność diagnozy a nie przekomarzania się ? A może po prostu jedno i drugie...

wtorek, 25 marca 2008

Świat według Maess

Świat według Maess
Kreska Maess przypomina tatrzańskie grzbiety na drzeworytach Bogusza Zygmunta Stęczyńskiego z połowy XIX wieku. Ale na tym podobieństwa się kończą a zaczyna się to, co jest w nas, współczesnych. Najciekawsze jest, jak to się odbywa, co Maess widzi. We fragmentach miłosnego dyskursu z 2004 roku (wystawa w warszawskim Czułym barbarzyńcy) jest to, co czym sztuka zajmuje się tak długo, jak istnieje i, jeżeli widzimy w niej odwieczną parę Erosa i Thanatos, to właśnie w tym w tym smutku pęknięcia, otchłani, który tak przyciąga światy, że aż rodzą sie i umierają...To be ascetic to kopia znajomej mojej kijowskiej akrobatki Netzke. To nie jest taka zwykła asceza, ale asceza przez sublimację ciała w kreacji. A to jest całkiem co innego niż odmawianie sobie słodyczy w ramach kolejnej diety. Ona stoi w pozycji numer jeden i dlatego jest taka piękna i szlachetna (nie: patetyczna!).Portugalia, Porto...Fajna nazwa: Portografia. To może być twarz (znajoma) wyłaniająca się z tła ulicy, to może być rodząca motyle, które uwolnione tworzą coś na kształt Mongolii...Czasami zapominam, że to Porto i widzę Drohobycz, ale szybko budzę się z tego snu. W "Księdze bałwochwalczej" ONE przyjmują hołdy i nie mają prawa do słabości...Transit zones, waiting areas...To jest o locie. Słusznie Maess powołuje się na mit Ikara. Jeżeli ktoś ma lęk wysokości, radzę nie ogladać tych grafik))))Świetny cykl. Uświadamia, co jest porządkiem człowieka, który przechodzi przez bramki na lotnisku. Jest to porządek innej przestrzeni. Totalna rozdzielność bytów. Śpiący człowiek na lotnisku też leci. Myślę, że człowiek, który nie leciał samolotem, nigdy by TEGO nie narysował...Maess powiada o tym, co istnieje w globalnej podświadomości po 11 września...A Warsaw drawings? Targ, w którym to, co widać, to są OCZY i piękno kreski Pałacu Kultury i Nauki...Rok 2008...najnowszy rezultat współpracy Maess i londyńczyka Willi Hungplanta. Nazywa się Invertism i imponuje dojrzałością. Komplementarność JA i TY i jednocześnie intymny wgląd w siebie. Lot Ikara dopełnia ten obraz...Jestem przekonany, gdyby Maess żyła w dawnych wiekach, zajmowała by się kartografią...

Źródło: www.maess.eu

wtorek, 12 lutego 2008

APEL

W jednym z poprzednich postów pisałem o przedstawieniu bardzo ciekawego teatru LA M.ORT. Z przykrością dowiedziałem się o zagrożeniu istnienia tej sceny. Nie chcę tu się żalić i pomstować na zbyt, niestety, znane zjawiska. Po prostu proszę o przeczytanie apelu i, w miarę swoich możliwości, o wyrażenie poparcia dla Eweliny, jej męża i przyjaciół...Warto!!!

Drodzy Widzowie Teatru LA M.ORT!

Po raz drugi w swej historii Teatr stanął w obliczu poważnego zagrożenia- być może już wkrótce będzie musiał ulec likwidacji. Nasze istnienie warunkowane jest konkursami, do których stajemy, by móc otrzymać dotacje na prowadzenie działalności. Miasto, które do tej pory było naszym głównym partnerem, odmówiło nam w tym roku wsparcia. W uzasadnieniu decyzji usłyszeliśmy, że powinna pomóc nam dzielnica. Ursynów, na terenie którego działamy, nie może wspierać naszej działalności przez cały rok; konkursy, które ogłasza, swym terminem realizacji obejmują przeważnie tylko kilka miesięcy. Brak dotacji w tej chwili oznacza, że znikamy z mapy Warszawy. Być może pojawimy się jeszcze, jeżeli uda nam się przekonać Miasto, by ponownie wsparło naszą działalność. Stąd nasz gorący apel: jeżeli chcecie przychodzić na nasze spektakle, jeżeli w jakikolwiek sposób są one dla Was ważne- napiszcie o tym do nas! Wystarczy nawet jedno zdanie poparcia! To może być nasza jedyna szansa. Być może w ten sposób uda nam się przekonać urzędników, że nasza praca ma sens.
W imieniu zespołu- Ewelina Kaufmann

teatr@lamort.pl
tel. 606 74 61 65

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Z podglądu

Z trzech polskich, dostępnych w mojej kablówce, programów informacyjnych, najbardziej mi się podoba Super Stacja. Jest żywa, elastyczna i duch wolności medialnej i wszechstronności informacyjnejcałkiem w niej nie upadł. W przeciwieństwie do pewnego kanału, który reklamuje się "cała prawda całą dobę" a potem okazuje się, że można przez cały dzień wałkować jakiś mało istotny problem typu: rodak podejrzany w Anglii o gwałt. Komentujący dziennikarze pozwalają sobie w Super Stacji na wiele, chociaż w ogólnie antypisowskich odcieniach. Zapraszają do udziału ludzi, którzy faktycznie mają coś do powiedzenia a nie dlatego, że są posłami. Jak wiadomo, posłem zostaje się z wolnego wyboru a nie za walory intelektualne. Podoba mi się też opracowanie dźwiękowe i wizualne programów Super Stacji. Jak z kreskówek Disneya. Jeszcze chwila i zobaczymy rozpłaszczonego Kaczora Donalda (dwa w jednym!!!Niespełnione marzenia sporej części Polaków z początku rządów Prawa i Sprawiedliwości)))) W Super Stacji są też autorskie programy. Do nich należy niedzielna "Puszka Paradowskiej". Janina Paradowska, znakomita dziennikarka "Polityki" zaprasza kolegów po fachu do dyskusji. Wczoraj, na przykład o ustawie medialnej. Trzeba przyznać, że były nawet bardzo trzeźwe wypowiedzi. Wśród nich, na przykład, Jana Wróbla, który, jako jedyny bodaj, dotarł do istoty problemu. Postawił bardzo ciekawe i proste pytanie (szkoda, że nie stało się okazją do poważnej dyskusji): dlaczego w radiowym eterze jest pluralizm a w telewizji go nie ma? Niezwykle trafnie zapytał, czym się różni obecna telewizja "publiczna" od stacji komercyjnych?Tu właśnie jest sedno sprawy. Nie w tym czy będzie Krajowa Rada i w jakim kształcie, kto będzie prezesem, szefem zarządu, rady nadzorczej...Telewizji publicznej w Polsce po prostu nie ma. Czyli - nie ma sprawy. A co jest? "Klan" i "Plebania"((((

poniedziałek, 14 stycznia 2008

Tak naprawdę)))))

Jest takie wyrażenie, które w Polsce robi oszałamiającą karierę medialno-polityczną. Jedni za drugimi powtarzają: "tak naprawdę". Jest to czytelne wsparcie wiarygodności mówiącego. Abyśmy byli dobrze poinformowani. Przecież jeżeli ktoś powie "tak naprawdę" to komu przyjdzie do głowy, że może być akurat zupełnie odwrotnie, albo inaczej. Sprawa jest "tak naprawdę" banalnie prosta. Zwłaszcza, jeżeli miła pani redaktor z wdziękiem profesjonalnie wyciaga niebrzydką szyję i robi ukłon głową, jak w polonezie..."Tak naprawdę" zakłada znajomość prawdy obiektywnej a więc wyręcza utrudzonego Pana Boga, który ma zresztą ważniejsze sprawy na głowie niż posła PaliKota z posłanką Szczypińską. Poza tym wdzięk "tak naprawdę" nie jedno ma imię, więc nie ma co tak bardzo się denerwować...

sobota, 5 stycznia 2008

Losy Odessitów. Lana Poklad


Manifest Lany Poklad:


SING FOR HIS GLORY,from classical arias to contemporary music

PLAY FOR HIS GLORY,on violin or on rice shaker

PLAY FOR HIS GLORY,on violin or on rice shaker!

PAINT FOR HIS GLORY,with watercolors or chalk on the pavement

PERFORM IN DRAMA FOR HIS GLORY,put drama in your heart to feel His life



Lana Poklad ukończyła Konserwatorium w Odessie w 1997 roku, gdzie studiowała wokalistykę sceniczną i chórmistrzostwo. Równolegle w ramach teatralnego koledżu przygotowywała szereg wiodących partii w dramatycznych i operowych przedstawieniach.Po ukończeniu studiów założyła dziecięcy muzyczny teatr. Jej uczniowie znaleźli się wśród laureatów konkursów w krajach europejskich (Włochy, Ukraina, Bułgaria, Rosja), ale także i w Kanadzie. Przed przyjazdem nad Zatokę San Francisco pracowała w miejskiej radzie Odessy w departamencie programów młodzieżowych. Współpracowała także z ukraińską telewizją. Będąc już w Stanach Zjednoczonych doskonaliła grę na fortepianie i występowała, jako niezależna solistka (sopran). Obecnie jest szefem, założonego w 1917 roku, Vallejo Choral Society. Z chórem tego towarzystwa śpiewaczego przygotowała w 2004 roku Mszę C-dur Beethovena. Lane, można powiedzieć, rozpiera twórcza energia. Przygotowała nie jedną wielką formę. Warto tu wymienić musicale: "Dźwięki muzyki" Rodgersa i "Skrzypka na dachu" Bocka (przygotowanego na otwarcie 40. sezonu Vallejo Music Theatre, ale nie tylko. Lana Poklad interesje się także barokiem. Przygotowała "Dydonę i Eneasza" Purcella a także "Mesjasza" Haendla. Na tym zresztą nie koniec. Za dziesięć lat chóry Vallejo obchodzić będą stulecie. Można być pewnym, że nie bez udziału utalentowanej swojej szefowej...


Źródło: informacje prywatne i http://www.vallejochoral.org/index.php, skąd pochodzi zdjęcie, przedstawiające Lanę na próbie bożonarodzeniowego koncertu w 2006 roku.

wtorek, 1 stycznia 2008

Widziane przypadkiem. Rewia półgłówków i ciemnogród

W noworocznej, podobno "publicznej" TV, jakiś debilny kabaret kpi z narodowego hymnu "Gaude Mater Polonia" a zgromadzony na sali nieoświecony ciemnogród nie tupie i gwiżdże, lecz bije brawo...
Może i polskie społeczeństwo zasługuje na takich "artystów"... Tylko bardzo proszę polityków, aby nie rozprawiali już więcej o "misji", czyli o czymś, czego nie ma...