niedziela, 13 lipca 2008

(...)

Jakoś się jego wrogowie pochowali (przyczaili?). Zobaczymy, co napisze "Nasz Dziennik".

piątek, 11 lipca 2008

Ludmiła Ulicka chyba wie, że najciekawsze są cudze listy. Dlatego formą swojej książki Daniel Stein, tłumacz (Даниэль Штайн, переводчик) uczyniła zbiór korespondencji. Zresztą forma jest tu mniej ważna od treści. Trzeba przyznać, że jest to zadziwiające dzieło. Budzi ambiwalentne odczucia. Bardzo nawet skrajne. Autorka w ostatnich słowach posłowia prosi, aby wybaczyć jej radykalizm stwierdzeń, poglądów, i że ma nadzieję, że praca stanie się zachętą do osobistej odpowiedzialności w sprawach wiary i życia a nie będzie służyć zgorszeniu. Trzeba przyznać, że spełnienie nadziei Ludmiły Ulickiej nie jest proste i proste być nie może. Na własne jej życzenie, zresztą. Próba zbudowania koherencji rozbitego świata za pomocą jednej książki nie może się udać. To nawet nie było pewnie zamiarem pisarki, której trud można uznać za osobisty krzyk wyznania wiary w ludzką wspólnotę. Wychowany na dwudziestowiecznych ideologiach czytelnik doznaje objawienia: te światy, które wydawały się całkowicie oddzielone od siebie (np. komunizm i chrześcijaństwo) w ludzkich losach, nawróceniach zbliżają się (to jest pewien „efekt uboczny” kodu Ulickiej) Otrzymujemy historię okrutnego wieku w nowej wersji, jak gdyby – futurologicznej. W tle owej historii jest Holocaust, historia, którą Brat Daniel opowiada na spotkaniach z uczniami. Trzeba przyznać, że wspomnienia tych, którzy przeżyli mają w sobie coś „nierealnego” – czytając je, pytamy się: jak to możliwe, aby człowiek mógł doświadczyć tego wszystkiego? Życie jest tu przedstawione jak ruletka...Daniel Stein (Oswald Rufeisen, Żyd, urodzony koło Oświęcimia, potem ksiądz katolicki, karmelita), balansuje w czasie wojny na niezwykle cienkiej lince życia i śmierci a ginie w wypadku samochodowym w 1998 roku na pustynnych drogach Ziemi Świętej (sam ponoć nie lubił tego określenia, twierdząc, że ziemia nie może być święta, uświęcają ją jedynie ludzie). W czasie wojny trafia na Białoruś do miasteczka Mir (w książce jest to M-sk), następnie do leśnego getto w Czarnej Puszczy. Pracuje jako tłumacz na gestapo (tak jest w książce Ulickiej. W Wikipedii w haśle „Daniel Rufeisen” nie ma o tym ani słowa).Jego szefem jest major Reingold, który odnosi się do niego bardzo dobrze, nie podejrzewając nawet, że nie jest on Polakiem. To z początku budzi wewnętrzny moralny sprzeciw u czytelnika, który ma świadomość, co się kryło za słowem „gestapo”, ale to właśnie Daniel, ryzykując życiem, ostrzega przed likwidacją mieszkańców Puszczy. Ludmiła Ulicka jak gdyby wprowadza motyw „dobrego Niemca” (co prawda jaka to „dobroć”...) idąc tropem już przedstawionego motywu (Oskar Schindler, Wilhelm Hosenfeld z „Pianisty”).
Po wojnie trafia do Izraela, który wita go jako bohatera wojny, ale nie chce przyjąć na mocy prawa imigracyjnego. Oznacza to początek kłopotów Daniela Steina z państwem Izrael. Nie to jednak jest kluczową sprawą.
Jako karmelita działa w klasztorze Stella Maris, ale tworzy własną wspólnotę parafialną, w której liturgię mniej więcej katolicką odprawia się po hebrajsku. Do wspólnoty trafiają konwertyci, Arabowie, Polacy. Zakłada ośrodek opieki dla ludzi starych. Dokonuje teologicznej szarży: kwestionuje znaczenie Świętej Trójcy, jako „hellenistycznej naleciałości”. Przyjeżdża do Rzymu. W bazylice św. Piotra spotyka go Stanisław Dziwisz, który przekazuje mu zaproszenie od Jana Pawła II (którego Daniel znał z okresu pobytu w Krakowie) na kolację – dysputę. Spotyka się też z przyszłym papieżem, przewodniczącym kongregacji do spraw doktryny wiary - Josephem Ratzingerem, z którym faktycznie ma o czym porozmawiać...Przypomina to trochę czasy Średniowiecza, kiedy pielgrzymowano w celu odbycia ważnych dysput. Brat Daniel ma własną wizję Kościoła, zakorzenionego w swoich źródłach. Jest bardzo krytyczny w stosunku do wielkich instytucji religijnych. To wszystko doprowadza go do zakazu sprawowania liturgii, o czym nigdy już się nie dowie, ponieważ ginie, zanim list generała karmelitów do niego dotrze...W tym momencie czytelnik ma dziwne odczucia...Z jednej strony nie może się dziwić, z drugiej, powstaje wrażenie ogromnego kontrastu między suchym komunikatem dokumentu a prawdziwym życiem człowieka.
To jest książka o Pięćdziesiątnicy, o misji tłumacza, który widząc, jak świat jest rozdarty podejmuje się beznadziejnego pośrednictwa. Odbywa się ono, niestety, trochę kosztem wschodniego chrześcijaństwa. Dla prawosławnego czytelnika może to być przykre i traumatyczne. Pisząc i wydając tę książkę w Rosji, Ludmiła Ulicka dokonała z jednej strony prowokacji, z drugiej zaś odpowiedziała na głód daremnej, póki co, jedności ludzi. Rozpoznajemy chrystianistyczny kod Ulickiej: wszyscy ludzie są braćmi a najważniejsze jest przykazanie miłości, które nakazuje szacunek dla każdego – mamy w powieści i postać homoseksualisty, i dziecka z syndromem Downa. Zresztą umieszczenie tych osób przypomina trochę instruktaż dla niezbyt tolerancyjnego czytelnika. Tak jak gdyby mało było samej mozaiki narodowościowej.
Wspólnota Steina, „kościół Jakubowy” rozpadła się...Ale pozostaje wieczna energia ludzkich dążeń do czegoś, co nie ma szans na spełnienie...