W
jednym oknie – pastoralne białe domki typu „chalet” z
rzeźbionymi drewnianymi balkonami i przedszkole z pustym basenem, w
drugim – dwa ostro zakończone, wznoszące się ku niebu, skaliste
szczyty, na których rosną karnie kijki świerków. Jak one rosną,
nie mam pojęcia. Po pierwsze, góra kamienista, po drugie, prawie
pionowa, a kijki równo sterczą. Jakaś tajemnica. Czuję się jak
pastor Schlag. Jesteśmy w Dolomitach, w Południowym Tyrolu na
północy Włoch. Mąż z dziewczynkami są tutaj starymi bywalcami,
ze starszą córką on już trzeci rok tu przyjeżdża, a zeszłą
wiosną zabrał także młodszą – włożyć trzylatce na nogi
narty. A ja z Antonem pierwszy raz tu jesteśmy. W przeciwieństwie
do nich na nartach nie jeżdżę, oszczędzam ręce a Anton dopiero
co poszedł, tak więc poczeka. Czasami z nim wyjeżdżamy kolejką
– z góry otwiera się niesamowity widok. Szczególnie lubię
oglądać, zmieniające swoje miejsce maleńkie punkty: przesuwające
się tu i tam niezliczone podnośniki i narciarzy wielkości kropli
na szybie. Zdajesz sobie wtedy sprawę z tego, że we Wszechświecie
jesteśmy zaledwie śmiertelnymi robakami i jak bez sensu, mój
Boże, tracić swoje cenne, takie krótkie życie, na udowadnianie
jeden robak drugiemu, kto jest bardziej robaczywy. Siadamy na
tarasie kawiarni, ja z filiżanką herbaty, Anton w wózeczku z
butelką. Oboje wystawiamy twarze do słońca w oczekiwaniu naszych
narciarzy. I już są!Zaczerwienieni, zadowoleni, opaleni z dzikim
apetytem po jeździe. W miasteczku nie ma nic specjalnego do roboty
– jeden sklep, cukiernia, cztery punkty sprzedaży odzieży
sportowej, lodowisko, jeden kościół w centrum a drugi na wysokiej
górze. Jest jeszcze dwadzieścia restauracji i mniej więcej tyle
hoteli i pensjonatów. Mieszkamy na Henrik Ibsen Strasse. Codziennie
wieczorem przy kolacji zapalają nam na stołach świece, kucharz
wymyśla menu w duchu „haute cousine” z pięcioma zmianami dań,
właściciel hotelu jest jednocześnie jednym z najlepszych we
Włoszech producentów grappy a we foyer leży jego ogromny pies.
Trwa świąteczna przerwa Bożonarodzeniowa,hotel jest pełny,
dzieci wszystkich przedziałów wiekowych dosłownie roznoszą
pomieszczenia, oglądają kreskówki na komputerze, śmiecą, mają
swoje humory, cieszą się i żadna zołza na nich nie krzyczy. We
wszystkim przejawia się słynny włoski stosunek do dzieci –
pozwala im się na wszystko i wygląda na to, że wyrastają później
na szczęśliwych i wolnych, nieustraszonych ludzi. Nigdzie – ani
na górze, ani w hotelu nie słychać: „Stój, mówię coś do
ciebie!”, „Dokąd poszedłeś” i „Dostaniesz teraz za
swoje”. Systemowa pomyłka – większość Rosjan tresuje swoje
dzieci, szczerze uważając, że one jak automaty powinny robić
tylko to, co się podoba ich rodzicom, a Włosi po prostu kochają i
widzą w nich łaskę Niebios.
Włoskie
ferie kończą się właśnie w Wigilię, goście rozjeżdżają
się, choinkę rozbierają, Saszeńka pomaga pokojówce odkurzać
hall, a Antoś z rozkoszą rozgryza cynamonowe rurki i, rozłożone
dla dekoracji, anyżowe gwiazdki. Bezczelnie zaczynam pić szampana
już od siódmej wieczorem - postanowiliśmy z dziećmi nie wyrywać
się na Całonocne Czuwanie do Merano a pojechać tam za dnia.
Odwiedziny
Merano, których jedynym celem jest znaleźć się na Boże
Narodzenie w miejscowej rosyjskiej cerkwi, przechodzą rewelacyjnie:
godzinę na piechotę szukamy świątyni, dzieci rozrabiają a kiedy
wreszcie znajdujemy ją, okazuje się, że jest zamknięta, zaś
naprzeciwko niej zachęcająco migocze światłami dom spokojnej
starości „Villa Sankt-Petersburg”. Dzieci są głodne, więc
siadamy na ławce przed wejściem i karmię je łyżeczką ze
słoików a pensjonariusze machają rękami i laskami Saszy i
Antosiowi. Zaspokoiwszy południowy głód, wsiadamy do samochodu i
jedziemy z powrotem bez odwiedzin w żadnej klinice liposukcji, co
oczywiście mam zamiar naprawić w przyszłości.
Wstąpiliśmy
po drodze do Bolzano, a następnie ruszyliśmy do Wenecji. Bardzo
jestem podekscytowana – jadę po raz pierwszy. Są takie rzeczy,
które trzeba odłożyć na starość , albo chociaż na kryzys
średniego wieku. Na przykład zagrać Wariacje Goldbergowskie,
przeczytać „Biesy” czy właśnie zobaczyć Wenecję. Każdy ma
oczywiście swoje upodobania. Ja tyle o niej przeczytałam, że już
nawet nie wiem, czyimi oczyma będę ją oglądać. Oddycham, za
radą Brodskiego „uliczną, wypełnioną harmonią dzwonów
mgiełką, która po części jest wilgotnym tlenem, po części zaś
aromatem kawy i modlitwą”, i zapominam o wszystkim - jestem
tylko ja i miasto. Oto Palazzo Foscari, most Rialto, Akademia,
dziwnie jest widzieć to wszystko na jawie. Zatrzymujemy się w,
niewyobrażalnie pięknym, palazzo. Zaraz przy wejściu wszyscy
zaczynają piszczeć z zachwytu, dziewczynki biegają między
sypialniami i skaczą na łóżkach, ryzykując wylądowanie wprost
do wody. Trzy dni spacerujemy w deszczu po Riva degli Schiavoni, na
Wyspie Giudecca, po Dorso Duro, po niezliczonych uliczkach i
bulwarach, oglądamy Tiepolo w Ca’Rezzonico, w końcu docieramy na
San Michele. Mąż z dziewczynkami idą na vaporetto do środka, ja
zostaję ze śpiącym w wózku Antosiem na lodowatym wietrze.
Odpływamy od Il Giardini, kolor nieba przechodzi od ledwo
zauważalnego różowego Canaletto do płowej, liryczno-ochrowej szarości. To samo dzieje się z wodą – lazur zamienia się w
pienistą, narowistą szarość. Stoję, z całych sił ściskając
wózek i teraz zaczynają się myśli nie do powstrzymania jak
krzyk..Myślę, co jest lepsze: nagła, lekka śmierć, czy ciągnące
się, pełne bólu, stracha i beznadziei, gaśnięcie. Myślę, co
jest lepsze: miłość zerwana u swojego szczytu, bez wyjaśnień, z
na zawsze pozostawionym w sercu cierniem, czy długa droga
nieuniknionej transformacji od miliona wątpliwości do
rozpaczliwej niechęci pić razem rano kawę lub, jak się uda, do
cichej wdzięczności i podania na starość basenu do pościeli.
Nie wiem, czy „ludzie cenią bardziej swoje melodramaty niż
architekturę i dopóki piękno jest mniej cenne niż psychologia,
to miasto jest nie na moją kieszeń”. Od razu poznaję jego
grób, wręcz rzucam się w jego kierunku i czytam starszej,
Nastii:
„Stygnie
kawa. Laguna pluszcze śląc ku brzegom setki błysków i oczom
dokucza niezmiennie za chęć zapamiętania pejzażu, skłonnego
obejść się beze mnie.
„ („Strofy weneckie”
Josifa Brodskiego w przekładzie Katarzyny Krzyżewskiej)